Hrabina Erszebet Batory, wampirzyca niepokonana od czterystu lat i
niepodzielna pani Kraju Trenczyńskiego, ocknęła się w kałuży krwi. Niestety,
własnej. Natychmiast też poczuła przenikliwy ból w kilku różnych częściach
ciała. Gdy usłużna pamięć podsunęła ze szczegółami obraz broni, z której zadano
jej kilka – a może kilkanaście? – ran, zadrżała, wiedząc doskonale, jakie
spustoszenie w jej organizmie poczyniła. Bólowi drążącemu ciało w tych kilku
ogniskach zapalnych, towarzyszyło wszechogarniające uczucie słabości, wręcz
wycieńczenia i nieznośny głód. Jakimiś ostatnimi strzępkami umysłu doszła do
wniosku, że musiała stracić coś koło połowy własnej krwi. A może i więcej. Tak,
na pewno więcej, skoro nawet głowę nie bardzo była w stanie unieść, a co
dopiero wykonać jakiś inny ruch. Nie czuła już zapachu agresora, łowcy,
wyglądającego bardzo, ale to bardzo młodo, który w ostatnim czasie wykończył
kilka słowackich i węgierskich wampirów i na którego w związku z tym
postanowiła zapolować razem z Gillesem de Rais, który od ponad wieku u niej gościł.
Nie czuła już zapachu łowcy, musiał więc odejść. Tak, odejść o własnych siłach,
pokonawszy ją na jej własnej, należącej do niej od wieków prawnie i fizycznie
ziemi, podczas gdy ona i Gilles…
No właśnie, Gilles! Chciała krzyknąć jego imię, ale z ust dobył się tylko jakiś
skrzek. Nie mogąc podnieść głowy, przekręciła ją. I wtedy go zobaczyła.
Wampir leżał w kałuży krwi jeszcze
większej od niej. W klatce piersiowej ziała wielka, okrwawiona i osmolona
dziura, makabrycznie udekorowana sterczącymi na boki żebrami. Zamiast głowy
miał właściwie krwawą miazgę, upstrzoną gdzieniegdzie cząstkami rozbryzganego
mózgu. Rysy twarzy, w której raziły pustką oczodoły o wyłupanych gałkach, ledwo
dawały się rozpoznać.
Erszebet, jęknęła. Ze wszystkich sił,
jakie jej jeszcze zostały, spróbowała podczołgać się do niego. Nie zdołała. Z
głuchym jękiem zapadła w ciemność, nie czując już ani bólu, ani dotyku
chłodnych, drobnych dłoni, które spróbowały chwycić ją pod ramiona i pociągnąć.
*
* *
Gdy ciemność omdlenia odpłynęła, ból powrócił. Otworzyła oczy.
Słabość i głód czuła jeszcze większe, niż poprzednio, ból też jakby zmienił
charakter na bardziej ogólny, z odniesionych ran rozlewający się na wszystkie
członki, na całe jestestwo wampirzycy. Poprzez mdlący zapach własnej krwi,
poczuła jednak zapach człowieka, zdrowy, jędrny i rześki zapach ludzkiej krwi w
ludzkich żyłach, pulsujących tuż pod rozgrzaną ludzką skórą. I to na
wyciągnięcie ręki. W ostatniej chwili powstrzymała się od zmuszenia
zwiotczałego i obolałego ciała do skoku na ofiarę. Bo w ostatniej chwili
rozpoznała, czyj to zapach. Pod nową falą bólu, jęknęła przeciągle.
- Masz szczęście, idiotko, że mam nad sobą większą kontrolę, niż
większość myśli. Ale nigdy więcej nie zbliżaj się do rannego wampira –
mruknęła.
Młoda kobieta, z wprawą opatrująca jej
rany i smarująca je pachnącymi obrzydliwie ziołowo i wnikającymi w ciało
wampirzycy z palącym pieczeniem miksturami, uśmiechnęła się lekko.
- Wiem, z kim mam do czynienia. A wasza hrabiowska mość wie, że
nikt inny oprócz mnie jej nie pomoże. Więc myślę, że nie bez racji czuję się
bezpieczna.
Wampirzyca znowu jęknęła. Potoczyła
wzrokiem po belkowanym suficie obwieszonym pękami ziół, po ścianach z półkami
zastawionymi masą utensyliów, książek, kryształów, amuletów i innych
przedmiotów magicznego przeznaczenia. Wiedziała już, że leży na stole roboczym
na tyłach sklepiku okultystycznego „U wróżki Yolandy”.
Yolanda była rzecz jasna zwyczajną wiejską wiedźmą, jakich od
wieków nie brakowało w górskim paśmie Małych Karpat. Jednak w dzisiejszych
czasach i w pięćdziesięciotysięcznym Trenczynie, na obrzeżach którego
mieszkała, musiała się przystosować. Aby z jednej strony móc przetrwać, a z
drugiej jakoś się utrzymać, jak wiele jej koleżanek po fachu, prowadziła
podwójny interes. Od frontu był to więc sklep okultystyczny z wszelakiej maści
świecidełkami, książeczkami o odkrywaniu siebie, pseudoamuletami i
pseudoafrodyzjakami, kadzidełkami i dzwonkami, kartami, plastikowymi runami
made in China, i innymi tego typu, z magicznego punktu widzenia zupełnie
bezużytecznymi, przedmiotami dla naiwnych, którzy chcieli się pobawić w magię.
W sklepie tym Yolanda także wróżyła z kart tarota, czego zresztą zupełnie robić
nie potrafiła, ale wróżby swoje konsultowała z hrabiną Erszebet, więc nawet
udawało jej się zanadto nie mijać z prawdą.
Na tyłach była zaś wiedźmia pracownia i drugi sklepik, ten z kolei
dla klienteli wtajemniczonej i bardzo specjalnej. W okolicy bowiem, oprócz
wampirów, wtopionych w kulturę i krajobraz Kraju Trenczyńskiego od zarania
dziejów, działało także kilka innych wiedźm, kilka strzyg i wilkołaków, kilku
alchemików. Takim gościom Yolanda oferowała wszelkie możliwe zioła i ich
mieszanki, mikstury, trucizny i antidota, amulety prawdziwe, księgi na miarę Necronomiconu i Grimorium verum, mocno specjalną broń i cały katalog przedmiotów
naprawdę w magii przydatnych. Bywała w świecie hrabina wiedziała doskonale, że
sklepy podobne do tego istnieją niemal wszędzie.
Łowców, egzorcystów ani im podobnych Yolanda, mimo kilku
lukratywnych propozycji, nigdy nie obsługiwała, nie chcąc zrazić swojej
specyficznej klienteli, która również potrafiła się wróżce odwdzięczać.
Oskarżeń ani pomówień ze strony klientów odrzuconych się nie obawiała. Raz, że
nie były to już te czasy, by jak jej prapraprababka mogła spłonąć za to na
stosie, dwa, że pod ochroną i protekcją kogoś takiego, jak hrabina Erszebet
Batory, czuła się zupełnie bezpieczna i od łowców i od innych wampirów. Aż do
teraz.
Wróżka zmarszczyła brwi, oczyszczając i smarując maścią
koagulującą szczególnie głęboką ranę na brzuchu wampirzycy. Hrabina z sykiem
wciągnęła powietrze i ze spazmatycznym jękiem je wypuściła, czując, jak znów
robi jej się słabo.
- Daj mi… Szybko… Zanim…
Yolanda nie czekała, aż wampirzyca
skończy. Podniosła i podtrzymała jej głowę, do ust przytknęła czarkę po brzegi
wypełnioną krwią. Aborcja. Kolejne odwieczne zajęcie wiejskich wiedźm.
Wampirzyca chłeptała gęsty, burgundowy płyn, szybko i chciwie, jak kot.
-
Spokojnie, hrabino. Za dużo jej straciłaś, żeby tak na raz uzupełniać. Wolniej,
bo ci żyły eksplodują.
Wampirzyca, łykając już ostatnie
krople z dna, mruknęła coś nieartykułowanego i osunęła głowę do tyłu, na stół.
Westchnęła przeciągle, czując jak krew zaczyna docierać do ran, wzmagając
pulsujący w nich ból, ale zarazem zaczynając je powoli zasklepiać. Wiedziała,
że pełna regeneracja potrwa jeszcze wiele długich, bolesnych godzin. Ale
wiedziała też, że jest w dobrych rękach. Oblizując koniuszkiem języka zagubioną
kroplę z kącika ust, uśmiechnęła się do Yolandy z wdzięcznością.
*
* *
- Powinnaś wyjechać, hrabino.
- Uciekać? – Wampirzyca niemal się zachłysnęła pitą krwią. Mogła
już siedzieć w wyłożonym miękkimi poduchami fotelu przy kominku i popijać
życiodajny trunek z kieliszka, jak przystało na elegancką arystokratkę. – Ja,
Pani na Czachticach, przed którą pół tego kraju drży od niemal pięciu wieków,
mam uciekać przed jakimś chłystkiem?
- Ten chłystek – zimno zripostowała wróżka – dziś zabił Gillesa de
Rais, wampira, któremu przez sześćset lat nie dał rady żaden inkwizytor, łowca,
ani inna zaraza.
- Wiem.
- A ciebie nie wykończył tylko przez czysty przypadek.
Najwyraźniej miał cię, hrabino, już za martwą.
- Wiem.
- To już zbyt niebezpieczne. Skoro nie daliście sobie z nim rady
we dwójkę z Gillesem, to sama tym bardziej nie zdołasz. Przynajmniej nie teraz.
Trzeba odpuścić, trzeba wycofać się, ukryć i uderzyć z zaskoczenia, gdy
zbierzesz siły.
Wampirzyca, zrezygnowana, westchnęła.
Potoczyła wzrokiem po tak dobrze sobie znanym wnętrzu okultystycznego sklepu,
po polach i górach widocznych za oknem, a znanych sobie jeszcze lepiej. I na
koniec utkwiła go w majaczących na horyzoncie, godzących w niebo,
postrzępionych i nagich ruinach zamku. Jej własnego zamku. Wciąż, mimo
posiadania nowej, wygodnej, wręcz luksusowej i na wskroś współczesnej
rezydencji, miała sentyment do starego zamczyska. Wciąż miło wspominała
spędzone w nim lata, nawet te, gdy dla pozorów siedziała w zamurowanych
komnatach i tylko nietoperzym lotem je opuszczała. To też miało swój urok, bo
przez te parę lat miała całkowity, święty, tfu, spokój od wszelkiej maści
inkwizytorów i egzorcystów, o łowcach i tłumach chłopstwa z widłami i
pochodniami nie wspominając.
- Wiem. Ale co mam w takim razie robić? Gdzie się przenieść?
Europa robi się powoli za ciasna. Coraz więcej coraz lepszych łowców,
renegatów, zdrajców.
- Ameryka, hrabino. – Erszebet skrzywiła się. Była tam raz i jakoś
jej się nie spodobało. Yolanda, niezrażona, kontynuowała. – Jest na przykład
takie miasto Seattle. Wielu tam twoich pobratymców, łowców co prawda też, ale
żyją w jakiej-takiej równowadze. Twoim przewodzi niejaki Patrick O’Hara z
rodziny…
- Wiem, znam tę rodzinę. – Hrabina uśmiechnęła się samymi kącikami
ust, z grzeczności nie ukazując zębów.
- Aha. No, oczywiście, co jakiś czas ktoś z waszych próbuje jego
pozycję podkopać, w tym jednym akurat – wróżka uśmiechnęła się złośliwie –
jesteście całkiem podobni do nas, ludzi. Ale jakoś się pan O’Hara utrzymuje.
Znał Gillesa i o tobie, hrabino, na pewno też słyszał. Sądzę, ze na początku
pomógłby ci jakoś się urządzić.
- Mhm. Jak go tam znajdę?
- To on znalazłby ciebie. Ale myślę, że lepszym miejscem dla
ciebie było by drugie miasto. Los Angeles.
- Paskudna nazwa. – Wampirzyca skrzywiła się z niesmakiem, co
rozbawiło wróżkę.
- Ale za to konkurencja tam mniejsza, łowców też jak na lekarstwo,
a rządzi markiza de Godefroy, która, jak obie wiemy, ma wobec ciebie, pani,
dług. I myślę, że z chęcią by go spłaciła, udzielając ci gościny i wsparcia.
Wampirzyca zamyśliła się. W gruncie
rzeczy to był niegłupi pomysł. Raz, że z markizą znały się od jakiś dwustu lat
i tyle właśnie liczył sobie jej dług. Dwa, że towarzystwo markizy zawsze
gwarantowało dobrą zabawę. Westchnęła znowu, po czym prychnęła jak kot.
- Dobrze, więc Miasto Aniołów.
- Słuszny wybór, hrabino. Doradzałabym też pośpiech.
Erszebet wydęła wargi i pokręciła
głową.
- Wyjadę za tydzień najwcześniej. Na konta szwajcarskie nie
narzekam, ale muszę jeszcze trochę rzeczy spieniężyć, inne powierzyć agentom. A
ten chłystek i tak myśli, że mnie utrupił, więc te kilka dni i nocy mam, zanim
się połapie. Ale dziękuję za rady, Yolando. I za pomoc.
- Do usług, hrabino – wróżka dygnęła z uśmiechem. – Cenię sobie
naszą współpracę.
- Ja również. I twoje usługi nie pozostaną bez wynagrodzenia. Ale
może… Mogłabym ci się jeszcze jakoś odwdzięczyć…? Nie myślałaś nigdy o
zakosztowaniu nieśmiertelności? – Wampirzyca znacząco uniosła górną wargę.
- Dziękuję i doceniam zaszczyt, hrabino – odpowiedziała kobieta
poważnie. – Ale mnie całkiem odpowiada moja forma życia. I myślę, że jeszcze
długo będę się nią cieszyć.
Myliła się.
*
* *
Kiedy hrabina, sama się sobie dziwiąc,
że stała się tak sentymentalna, dwa wieczory później wróciła pożegnać się z
Yolandą, zastała doszczętnie splądrowany sklep i rozkrzyżowane na podłodze
zaplecza ciało kobiety, którą ktoś długo i usilnie starał się skłonić do
mówienia. Erszebet wywnioskowała, że skoro zadał sobie trud poderżnięcia jej na
koniec gardła, widocznie uzyskał informacje, których pragnął. Sama się sobie
dziwiąc, że stała się tak sentymentalna, przykryła chustą szkliste oczy i
zmasakrowaną twarz kobiety i nie spróbowała nawet kropelki z rozbryzganej
wszędzie naokoło krwi.
Jeszcze tego samego wieczora na
lotnisku zabiła jakąś idiotkę z obsługi lotów, która nie chciała zamienić jej
biletu z Los Angeles na Seattle i przyspieszyć daty na tę noc oraz drugą,
rozchichotaną blondynkę, dzięki biletowi której następnego wieczora wysiadła na
lotnisku w Seattle.