czwartek, 31 października 2013

1. Hrabina

Hrabina Erszebet Batory, wampirzyca niepokonana od czterystu lat i niepodzielna pani Kraju Trenczyńskiego, ocknęła się w kałuży krwi. Niestety, własnej. Natychmiast też poczuła przenikliwy ból w kilku różnych częściach ciała. Gdy usłużna pamięć podsunęła ze szczegółami obraz broni, z której zadano jej kilka – a może kilkanaście? – ran, zadrżała, wiedząc doskonale, jakie spustoszenie w jej organizmie poczyniła. Bólowi drążącemu ciało w tych kilku ogniskach zapalnych, towarzyszyło wszechogarniające uczucie słabości, wręcz wycieńczenia i nieznośny głód. Jakimiś ostatnimi strzępkami umysłu doszła do wniosku, że musiała stracić coś koło połowy własnej krwi. A może i więcej. Tak, na pewno więcej, skoro nawet głowę nie bardzo była w stanie unieść, a co dopiero wykonać jakiś inny ruch. Nie czuła już zapachu agresora, łowcy, wyglądającego bardzo, ale to bardzo młodo, który w ostatnim czasie wykończył kilka słowackich i węgierskich wampirów i na którego w związku z tym postanowiła zapolować razem z Gillesem de Rais, który od ponad wieku u niej gościł. Nie czuła już zapachu łowcy, musiał więc odejść. Tak, odejść o własnych siłach, pokonawszy ją na jej własnej, należącej do niej od wieków prawnie i fizycznie ziemi, podczas gdy ona i Gilles… 
No właśnie, Gilles! Chciała krzyknąć jego imię, ale z ust dobył się tylko jakiś skrzek. Nie mogąc podnieść głowy, przekręciła ją. I wtedy go zobaczyła.
            Wampir leżał w kałuży krwi jeszcze większej od niej. W klatce piersiowej ziała wielka, okrwawiona i osmolona dziura, makabrycznie udekorowana sterczącymi na boki żebrami. Zamiast głowy miał właściwie krwawą miazgę, upstrzoną gdzieniegdzie cząstkami rozbryzganego mózgu. Rysy twarzy, w której raziły pustką oczodoły o wyłupanych gałkach, ledwo dawały się rozpoznać.
            Erszebet, jęknęła. Ze wszystkich sił, jakie jej jeszcze zostały, spróbowała podczołgać się do niego. Nie zdołała. Z głuchym jękiem zapadła w ciemność, nie czując już ani bólu, ani dotyku chłodnych, drobnych dłoni, które spróbowały chwycić ją pod ramiona i pociągnąć.

*
*        *

Gdy ciemność omdlenia odpłynęła, ból powrócił. Otworzyła oczy. Słabość i głód czuła jeszcze większe, niż poprzednio, ból też jakby zmienił charakter na bardziej ogólny, z odniesionych ran rozlewający się na wszystkie członki, na całe jestestwo wampirzycy. Poprzez mdlący zapach własnej krwi, poczuła jednak zapach człowieka, zdrowy, jędrny i rześki zapach ludzkiej krwi w ludzkich żyłach, pulsujących tuż pod rozgrzaną ludzką skórą. I to na wyciągnięcie ręki. W ostatniej chwili powstrzymała się od zmuszenia zwiotczałego i obolałego ciała do skoku na ofiarę. Bo w ostatniej chwili rozpoznała, czyj to zapach. Pod nową falą bólu, jęknęła przeciągle.
- Masz szczęście, idiotko, że mam nad sobą większą kontrolę, niż większość myśli. Ale nigdy więcej nie zbliżaj się do rannego wampira – mruknęła.
            Młoda kobieta, z wprawą opatrująca jej rany i smarująca je pachnącymi obrzydliwie ziołowo i wnikającymi w ciało wampirzycy z palącym pieczeniem miksturami, uśmiechnęła się lekko.
- Wiem, z kim mam do czynienia. A wasza hrabiowska mość wie, że nikt inny oprócz mnie jej nie pomoże. Więc myślę, że nie bez racji czuję się bezpieczna.
            Wampirzyca znowu jęknęła. Potoczyła wzrokiem po belkowanym suficie obwieszonym pękami ziół, po ścianach z półkami zastawionymi masą utensyliów, książek, kryształów, amuletów i innych przedmiotów magicznego przeznaczenia. Wiedziała już, że leży na stole roboczym na tyłach sklepiku okultystycznego „U wróżki Yolandy”.
Yolanda była rzecz jasna zwyczajną wiejską wiedźmą, jakich od wieków nie brakowało w górskim paśmie Małych Karpat. Jednak w dzisiejszych czasach i w pięćdziesięciotysięcznym Trenczynie, na obrzeżach którego mieszkała, musiała się przystosować. Aby z jednej strony móc przetrwać, a z drugiej jakoś się utrzymać, jak wiele jej koleżanek po fachu, prowadziła podwójny interes. Od frontu był to więc sklep okultystyczny z wszelakiej maści świecidełkami, książeczkami o odkrywaniu siebie, pseudoamuletami i pseudoafrodyzjakami, kadzidełkami i dzwonkami, kartami, plastikowymi runami made in China, i innymi tego typu, z magicznego punktu widzenia zupełnie bezużytecznymi, przedmiotami dla naiwnych, którzy chcieli się pobawić w magię. W sklepie tym Yolanda także wróżyła z kart tarota, czego zresztą zupełnie robić nie potrafiła, ale wróżby swoje konsultowała z hrabiną Erszebet, więc nawet udawało jej się zanadto nie mijać z prawdą.
Na tyłach była zaś wiedźmia pracownia i drugi sklepik, ten z kolei dla klienteli wtajemniczonej i bardzo specjalnej. W okolicy bowiem, oprócz wampirów, wtopionych w kulturę i krajobraz Kraju Trenczyńskiego od zarania dziejów, działało także kilka innych wiedźm, kilka strzyg i wilkołaków, kilku alchemików. Takim gościom Yolanda oferowała wszelkie możliwe zioła i ich mieszanki, mikstury, trucizny i antidota, amulety prawdziwe, księgi na miarę Necronomiconu i Grimorium verum, mocno specjalną broń i cały katalog przedmiotów naprawdę w magii przydatnych. Bywała w świecie hrabina wiedziała doskonale, że sklepy podobne do tego istnieją niemal wszędzie.
Łowców, egzorcystów ani im podobnych Yolanda, mimo kilku lukratywnych propozycji, nigdy nie obsługiwała, nie chcąc zrazić swojej specyficznej klienteli, która również potrafiła się wróżce odwdzięczać. Oskarżeń ani pomówień ze strony klientów odrzuconych się nie obawiała. Raz, że nie były to już te czasy, by jak jej prapraprababka mogła spłonąć za to na stosie, dwa, że pod ochroną i protekcją kogoś takiego, jak hrabina Erszebet Batory, czuła się zupełnie bezpieczna i od łowców i od innych wampirów. Aż do teraz.
Wróżka zmarszczyła brwi, oczyszczając i smarując maścią koagulującą szczególnie głęboką ranę na brzuchu wampirzycy. Hrabina z sykiem wciągnęła powietrze i ze spazmatycznym jękiem je wypuściła, czując, jak znów robi jej się słabo.
- Daj mi… Szybko… Zanim…
            Yolanda nie czekała, aż wampirzyca skończy. Podniosła i podtrzymała jej głowę, do ust przytknęła czarkę po brzegi wypełnioną krwią. Aborcja. Kolejne odwieczne zajęcie wiejskich wiedźm. Wampirzyca chłeptała gęsty, burgundowy płyn, szybko i chciwie, jak kot.
- Spokojnie, hrabino. Za dużo jej straciłaś, żeby tak na raz uzupełniać. Wolniej, bo ci żyły eksplodują.
            Wampirzyca, łykając już ostatnie krople z dna, mruknęła coś nieartykułowanego i osunęła głowę do tyłu, na stół. Westchnęła przeciągle, czując jak krew zaczyna docierać do ran, wzmagając pulsujący w nich ból, ale zarazem zaczynając je powoli zasklepiać. Wiedziała, że pełna regeneracja potrwa jeszcze wiele długich, bolesnych godzin. Ale wiedziała też, że jest w dobrych rękach. Oblizując koniuszkiem języka zagubioną kroplę z kącika ust, uśmiechnęła się do Yolandy z wdzięcznością.

*
*        *

- Powinnaś wyjechać, hrabino.
- Uciekać? – Wampirzyca niemal się zachłysnęła pitą krwią. Mogła już siedzieć w wyłożonym miękkimi poduchami fotelu przy kominku i popijać życiodajny trunek z kieliszka, jak przystało na elegancką arystokratkę. – Ja, Pani na Czachticach, przed którą pół tego kraju drży od niemal pięciu wieków, mam uciekać przed jakimś chłystkiem?
- Ten chłystek – zimno zripostowała wróżka – dziś zabił Gillesa de Rais, wampira, któremu przez sześćset lat nie dał rady żaden inkwizytor, łowca, ani inna zaraza.
- Wiem.
- A ciebie nie wykończył tylko przez czysty przypadek. Najwyraźniej miał cię, hrabino, już za martwą.
- Wiem.
- To już zbyt niebezpieczne. Skoro nie daliście sobie z nim rady we dwójkę z Gillesem, to sama tym bardziej nie zdołasz. Przynajmniej nie teraz. Trzeba odpuścić, trzeba wycofać się, ukryć i uderzyć z zaskoczenia, gdy zbierzesz siły.
            Wampirzyca, zrezygnowana, westchnęła. Potoczyła wzrokiem po tak dobrze sobie znanym wnętrzu okultystycznego sklepu, po polach i górach widocznych za oknem, a znanych sobie jeszcze lepiej. I na koniec utkwiła go w majaczących na horyzoncie, godzących w niebo, postrzępionych i nagich ruinach zamku. Jej własnego zamku. Wciąż, mimo posiadania nowej, wygodnej, wręcz luksusowej i na wskroś współczesnej rezydencji, miała sentyment do starego zamczyska. Wciąż miło wspominała spędzone w nim lata, nawet te, gdy dla pozorów siedziała w zamurowanych komnatach i tylko nietoperzym lotem je opuszczała. To też miało swój urok, bo przez te parę lat miała całkowity, święty, tfu, spokój od wszelkiej maści inkwizytorów i egzorcystów, o łowcach i tłumach chłopstwa z widłami i pochodniami nie wspominając.
- Wiem. Ale co mam w takim razie robić? Gdzie się przenieść? Europa robi się powoli za ciasna. Coraz więcej coraz lepszych łowców, renegatów, zdrajców.
- Ameryka, hrabino. – Erszebet skrzywiła się. Była tam raz i jakoś jej się nie spodobało. Yolanda, niezrażona, kontynuowała. – Jest na przykład takie miasto Seattle. Wielu tam twoich pobratymców, łowców co prawda też, ale żyją w jakiej-takiej równowadze. Twoim przewodzi niejaki Patrick O’Hara z rodziny…
- Wiem, znam tę rodzinę. – Hrabina uśmiechnęła się samymi kącikami ust, z grzeczności nie ukazując zębów.
- Aha. No, oczywiście, co jakiś czas ktoś z waszych próbuje jego pozycję podkopać, w tym jednym akurat – wróżka uśmiechnęła się złośliwie – jesteście całkiem podobni do nas, ludzi. Ale jakoś się pan O’Hara utrzymuje. Znał Gillesa i o tobie, hrabino, na pewno też słyszał. Sądzę, ze na początku pomógłby ci jakoś się urządzić.
- Mhm. Jak go tam znajdę?
- To on znalazłby ciebie. Ale myślę, że lepszym miejscem dla ciebie było by drugie miasto. Los Angeles.
- Paskudna nazwa. – Wampirzyca skrzywiła się z niesmakiem, co rozbawiło wróżkę.
- Ale za to konkurencja tam mniejsza, łowców też jak na lekarstwo, a rządzi markiza de Godefroy, która, jak obie wiemy, ma wobec ciebie, pani, dług. I myślę, że z chęcią by go spłaciła, udzielając ci gościny i wsparcia.
            Wampirzyca zamyśliła się. W gruncie rzeczy to był niegłupi pomysł. Raz, że z markizą znały się od jakiś dwustu lat i tyle właśnie liczył sobie jej dług. Dwa, że towarzystwo markizy zawsze gwarantowało dobrą zabawę. Westchnęła znowu, po czym prychnęła jak kot.
- Dobrze, więc Miasto Aniołów.
- Słuszny wybór, hrabino. Doradzałabym też pośpiech.
            Erszebet wydęła wargi i pokręciła głową.
- Wyjadę za tydzień najwcześniej. Na konta szwajcarskie nie narzekam, ale muszę jeszcze trochę rzeczy spieniężyć, inne powierzyć agentom. A ten chłystek i tak myśli, że mnie utrupił, więc te kilka dni i nocy mam, zanim się połapie. Ale dziękuję za rady, Yolando. I za pomoc.
- Do usług, hrabino – wróżka dygnęła z uśmiechem. – Cenię sobie naszą współpracę.
- Ja również. I twoje usługi nie pozostaną bez wynagrodzenia. Ale może… Mogłabym ci się jeszcze jakoś odwdzięczyć…? Nie myślałaś nigdy o zakosztowaniu nieśmiertelności? – Wampirzyca znacząco uniosła górną wargę.
- Dziękuję i doceniam zaszczyt, hrabino – odpowiedziała kobieta poważnie. – Ale mnie całkiem odpowiada moja forma życia. I myślę, że jeszcze długo będę się nią cieszyć.
            Myliła się.

*
*        *

            Kiedy hrabina, sama się sobie dziwiąc, że stała się tak sentymentalna, dwa wieczory później wróciła pożegnać się z Yolandą, zastała doszczętnie splądrowany sklep i rozkrzyżowane na podłodze zaplecza ciało kobiety, którą ktoś długo i usilnie starał się skłonić do mówienia. Erszebet wywnioskowała, że skoro zadał sobie trud poderżnięcia jej na koniec gardła, widocznie uzyskał informacje, których pragnął. Sama się sobie dziwiąc, że stała się tak sentymentalna, przykryła chustą szkliste oczy i zmasakrowaną twarz kobiety i nie spróbowała nawet kropelki z rozbryzganej wszędzie naokoło krwi.
            Jeszcze tego samego wieczora na lotnisku zabiła jakąś idiotkę z obsługi lotów, która nie chciała zamienić jej biletu z Los Angeles na Seattle i przyspieszyć daty na tę noc oraz drugą, rozchichotaną blondynkę, dzięki biletowi której następnego wieczora wysiadła na lotnisku w Seattle.